Dlatego zresztą taka była ścieżka politycznej kariery Bronisława Komorowskiego. Miał być prezydentem i nim został. Dlaczego? Bo podkomorzy to funkcjonariusz państwowy w dawnej Polsce. Wyjdzie więc z tego "podlega pod prezydenta" i będzie pasować do Kamińskiego. Był taki funkcjonariusz państwowy. "Podkomorzych" zresztą powinno być nawet więcej, prawda? Chciałoby się! To zapewne taki pomysł papieża. Coś innego ma być ważniejsze, bardziej fundamentalne niż "demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej", którym Rzeczpospolita Polska na mocy regulacji prawnej zawsze i w każdej sytuacji musi być.
Moim zdaniem -- błądzą ci, co dostrzegają tu brak ograniczeń. Rozumiem, że łaska jest wyjątkiem, natomiast w niektórych przypadkach byłaby wręcz rażącą niesprawiedliwością i nie do pogodzenia z art. 2 Konstytucji RP. Właśnie w pewnych jednostkowych przypadkach łaska jest zupełnie nie do zaakceptowania; jest to rzadkość, typowo kwestia nie ma dużego znaczenia, natomiast czasem jest poważnie gorsząca i wyraźnie sprzeczna z interesem państwa, a prezydent tak ją stosujący powinien być sądzony za łamanie naczelnych zasad konstytucyjnych. Dlatego też moim zdaniem powinni przy temacie łaski dopisać w Konstytucji 2 rzeczy, aby uciąć te wątpliwości. Po pierwsze: "Prawo łaski stosować można tylko na korzyść pojedynczej osoby skazanej prawomocnie jednoznacznie określonej w postanowieniu Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej". To bym chciał, by dopisano, może kiedyś się doczekam. Po drugie, co ważniejsze: "Akt łaski niezgodny z art. 2 Konstytucji RP podlega uchyleniu przez Trybunał Stanu". Bo moim zdaniem art. 2 Konstytucji RP (patrz cytat powyższy: "demokratyczne państwo" itd.) definiuje zasadę naczelną, którą każda władza ma obowiązek zawsze i w każdej sytuacji przestrzegać. Łaska też musi być sprawiedliwa. I prezydent też potrzebuje cnoty sprawiedliwości. Przecież czasem karę się tylko obniża, a nie przekreśla. Dlaczego obniża i do jakiego poziomu? Tu powstaje kwestia bycia sprawiedliwym, sprawiedliwego wymierzenia tego. Nie od tego płacimy podatki na prezydenta, by on był egoistą lub uprawiał prywatę i kumoterstwo. To jest oczywiste; wykładnia celowościowa i funkcjonalna przepisów Konstytucji nie pozostawia złudzeń. Prezydent więc musi być sprawiedliwy. Jest to zawarte w samej istocie jego prerogatyw. Nie są więc one wyłomem z zasady z art. 2 Konstytucji RP. Brakuje tylko wyraźnego zastrzeżenia, co w sytuacji, gdy stosuje się jakieś absurdalne łaski, np. wobec czołowych sprawców najgorszego zła, zupełnie przekreślając ich winę. To powinno dać się przekreślić, ustawy powinny określać odpowiedni tryb postępowania, w tym np. wstrzymywanie wykonania łaski czy szybkościowe postępowania przed Trybunałem Stanu podobne np. do procesów w trybie wyborczym (żeby skazany nie uciekł sobie już na zawsze poza zasięg wymiaru sprawiedliwości, co inaczej czasem mogłoby się zdarzyć).
Co do sprawy postanowienia Trybunału Konstytucyjnego to telewizja oczywiście od dawna sprawiała wrażenie z góry poinformowanej, ciągle od co najmniej ponad roku rzucała tekstami podobnymi do "podciągnę ci tę sprawę", "dwa stanowiska" ("rząd bardzo lansuje 2 stanowiska") itd., po prostu przez ostatni rok to ich stałe teksty po N razy dziennie powtarzane były. Podobnie też plakat zorganizowano nawiązujący do jakiejś prostytutki (na którą trafiłem szukając ludzi do czego innego) mającej słowo "pasja" w adresie e-mail ("Moją radością jest pasja") w tym samym miejscu, co poprzednio był plakat TVP dziwnym trafem nawiązujący jak gdyby do zabijania (Korona Królów jako serial TVP kojarząca się z nadchodzącym zamordowaniem Mieczy-sława Motasa -- sławi miecz i mota, jak gdyby o papieżu -- reklamowana plakatem w tym samym miejscu: na Dworcu Centralnym w Warszawie, właśnie wtedy świeżo przed zabójstwem reklamowany i rzędu 5 miesięcy wcześniej od tego nowego plakatu o pasji). Zabito też Lecha Morawskiego (człowieka TK; planowane już kilka lat wcześniej, gdy zrobiono mu wypadek), no i zabójstwo Kory na pewno też planowano (a nie zorganizowano naprędce w kilka dni). Rzeczywiście, "rzetelny", "w ogóle nie planowany" w centralnym bandyckim ośrodku wyrok. "Jak cholera" zgodny z zasadą niezawisłości procesów sądowych od osób będących politykami. Może napisali tam, że sprawy trzeba umarzać -- cóż za pojęcie w ogóle! Żadnego procesu nie może być, może śledztwa żadnego... Proszę Państwa, to są czynności państwa. Jeśli komuś istnienie państwa przeszkadza, to jego problem. Normalnemu człowiekowi powinna przeszkadzać jedynie kara, a nie sprawiedliwość społeczna wyrażająca się np. w tym, że wolno mówić prawdę i za mówienie prawdy nie ma żadnej kary (np. skazania w procesie cywilnym, a to z uwagi na domniemanie niewinności). Przecież sprawiedliwość, jeśli ma jej towarzyszyć (jak w art. 2 naszej Konstytucji) demokracja i to trwała, bezpieczna (zabezpieczona), demokracja, nie może być oderwana od prawdy, od prawa do mówienia prawdy. Inaczej po prostu łatwo upada demokracja, która jest najszerszą podstawą systemu sprawiedliwości, upadają te fundamentalne wartości z art. 2 Konstytucji RP, skoro nie można mówić, że jest źle. Ustalanie prawdy przez samo państwo nie ma więc na celu tylko i wyłącznie karania, tzn. godzenia w osobę i odstraszania innych, ani nawet też nie chodzi w tym tylko o uczestników konkretnego postępowania karnego. Pomaga też określić fakty w ogólności, na wszelki wypadek, gdyby jeszcze kiedyś były potrzebne (a przecież dowody nieraz przepadają po jakimś czasie, nawet trudno oczekiwać, by było inaczej, by one żyły wiecznie), i jakkolwiek może to stwarzać negatywne konsekwencje dla danej osoby, to nie są to konsekwencje z góry ustalone i zdeterminowane -- niczym jakaś kara od razu grożąca za czyn. Odnotowanie faktu, że ktoś zrobił coś złego, nie może więc być uznane za karę, ponieważ jest jedynie prawdą, a dotkliwych konsekwencji dla osoby nie ma prawie że żadnych. Jeżeli komuś przeszkadza, że państwo zna prawdę w sytuacji, w której powinno ją uwzględniać, to niech sobie zmieni państwo -- na inne, bez tej klauzuli z art. 2 Konstytucji "urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej" -- bo w państwie sprawiedliwym prawda zawsze musi być podstawą funkcjonowania organów państwowych. Policja szykując opinię o osobie ("jak się prowadzi"), szykując ją w jakimś celu, musi mieć podstawę w prawdziwych danych, by państwo funkcjonowało właściwie i sprawiedliwie. Co zaś jeszcze ważniejsze: sądy oceniając sprawy o pomówienie muszą mieć podstawę w prawdziwych danych, które nierzadko są niedostępne, gdy nie ma śledztwa z wszelkimi tymi jego możliwościami, które dla zwykłych ludzi są niedostępne (np. przeszukania pomieszczeń, analiza przedmiotów oskarżonego przez biegłych, podsłuchy itd.) -- dopiero zaangażowanie sił policyjnych pozwala na ostateczne ustalenie prawdy. I fakt, że państwo się tą prawdą posługuje, nie jest żadną karą, tylko normalną istotą państwa sprawiedliwego, tak, jak ono idealnie (tj. wg ideału) wyglądać powinno. Łaska zaś dotyczy tylko wykonania jakiejś konkretnej kary, czyli nie tego, co państwo załatwia w ramach swej własnej wewnętrznej gospodarki, dla siebie samego tylko, lecz tego, co ma z istoty swej (i musi, i powinno) godzić w daną osobę. Nie jest to oczywiście ważna dyskusja (ale zapamiętajmy, bardzo ważny jest temat spraw o pomówienie i tego, by wolno było mówić prawdę), bo sprawa jest przesądzona przez to, że postępowanie sądowe musi być niezawisłe od polityków. Sąd musi być niezawisły. Jest to jego fundamentalna cecha tkwiąca w tzw. prawie do sądu (bardzo ważnym prawie człowieka). Dlatego też, o ile najważniejszą sprawą jest respektowanie praw człowieka, stosowanie prawa łaski nie może wpływać na przebieg postępowania sądowego.
Kolejna sprawa: sędzia Piotr TULEJA w Trybunale Konstytucyjnym. Wybrany już wiele lat temu, chyba przez Sejm. Nazwisko po pierwsze kojarzy się z jakąś rurką, tulejką, może być to też ręka chłopca zwinięta w taki kształt, jak gdyby coś chwytała, wówczas zważywszy na imię i na najwyższe szczeble, jakich sięga skandal wokół mojej osoby, może się to też kojarzyć z masturbacją i z ofiarą pedofilii telewizyjnej (podobno Kurskiego). Z drugiej zaś strony: przede wszystkim nazwisko to brzmi jak "tu-leja", "tu-leję", "olewam tutaj". Na tym przecież polega łaska. Imię Piotr również trafne -- od razu widać, o kogo chodzi i kto tu był przede wszystkim na uwadze. Następca św. Piotra może podyktował ten pomysł na orzeczenie (wcześniej też jakimś przedstawicielom nauk prawniczych).
Podobnie też od dawna planowane było, że w SN tego nie poprą. Bo może jacyś idioci uznają, że ponieważ 2 instytucje wydały 2 różne orzeczenia, to znaczy, że "to nie jest wszystko z jednego wydawnictwa", "z jednego źródła". A niby dlaczego nie? Co ma piernik do wiatraka? Można i tak się zorganizować, że jeden powie jedno, a drugi powie inaczej, chociaż obu popiera wersję "inaczej"; ważne tylko, żeby ta druga wersja była od organu wyższego i ważniejszego.
Mianowicie, o czym pisałem w swych skargach do Prokuratora Generalnego z 2011 r. (zobacz tutaj na forum: viewtopic.php?f=12&t=3321, 2 strona po zażaleniu, za pustą linijką), kiedyś wyświetlono mi w TVN-ie Sąd Najwyższy opowiadający o przedwczesności czegoś -- w tamtym kontekście dotyczyło to mego wniosku dowodowego. Nic dziwnego, brak śledztwa, to i mniejsza z wnioskami dowodowymi... Nie jest to może poprawne, bo niekiedy dowody przeprowadza się jeszcze przed wszczęciem postępowania przygotowawczego, no, ale odmówili wszczęcia dochodzenia a wniosków nie oddalili poprawnie postanowieniem, jak tego wymaga ustawa.
(Zresztą na podobnych zasadach akurat wtedy, gdy ja widziałem ich ekrany, pokazywano mi Tuska robiącego, jak ja to odebrałem, aluzję do mego zawiadomienia o stalkingu, żartującego sobie z poważności przytaczanych przeze mnie przykładów... mówił "Stoimy na skrzyżowaniu dróg" czy też "rozstaju dróg", czy coś takiego -- a był to przykład z mego zawiadomienia, mianowicie odnośnie FXstreet.com, wśród przewijających się nagłówków był tam mianowicie "at the crossroads", ja zaś mieszkałem w czasie, gdy to nastąpiło, niemal tuż przy... Placu na Rozdrożu. A w każdym razie nieraz tam chadzałem na piechotę.)
Oczywiście do niedawna bardzo rzadko w mass mediach można było zobaczyć osoby z Sądu Najwyższego, więc utkwiło mi w pamięci to "przedwczesne". Trafia to zresztą też w problem porodów mej matki (ściśle ustawione daty urodzin, patrz tutaj i tutaj), jak również właśnie w tę łaskę prezydenta. Zapewne już dawno planowaną.
A przecież -- właśnie na gruncie, jak powszechnie twierdzono, przedwczesności tej łaski powstał problem.
Przedwczesna łaska prezydenta - sprawą od dawna planowaną. (SN także -- vide serial Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego 'Detektyw warszawski'.)
Re: Przedwczesna łaska prezydenta - sprawą od dawna planowaną
Teraz np. na Dworcu Centralnym jest jeszcze inny plakat (znowuż innej organizacji: Korona Królów była TVP, "Moją radością jest pasja" była plakatem państwowej PKP, a teraz jest jakiś film): "Bandyci aż po kres". Po kolei były: "Korona Królów" w czasie, gdy doszło do najprawdopodobniej zabicia MM (Mieczysława Motasa), następnie "Moją radością jest pasja", co kojarzy się z prostytutką, przed orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, a teraz "Bandyci aż po kres".
To może teraz o szykującym się kolejnym orzeczeniu (Sądu Najwyższego), jakże nagłaśnianym? Z pewnej afery? (25. października 2018 r., czyli miesiąc po moich urodzinach — cóż za symboliczny wydźwięk — ogłosili tymczasową decyzję, że pozostaje póki co w areszcie. Jednakże ostateczna decyzja na pewno będzie taka, że kasację wygrała telewizja, że padają jakieś wypaczone teorie prawne: wiem, bo to ustawione, ja nie muszą nawet w akta próbować zaglądać.)
Jeszcze mieli tam coś podobno gadać o detektywach (bez sensu — detektywi są od zapewniania sprawiedliwości w sądzie, a nie od odzierania drugiego człowieka z życia zachowywanego tylko dla siebie, życia prywatnego), ale to już może w komentarzach tylko będzie padać.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Orzeczenie SN, o którym tu mowa, będzie szło w kierunku tego, że to rzekomo od samego jakiegoś "rodzaju miejsca", w którym rozlega się dźwięk, jaki ktoś słucha przy pomocy technologii — od mianowicie rodzaju rozumianego jako jakaś jego immanentna właściwość (tzn. niejako wpisana w to miejsce z jego istoty) — zależy, czy podsłuchiwanie dźwięków rozchodzących się w jakimś stopniu w tamtych okolicach w ogóle narusza czyjąkolwiek prywatność (sic). Brzmi absurdalnie, prawda? "Podsłuchiwanie kogoś (nawet przy samym jego ciele) nie naruszające jego prywatności" (np. podsłuch podrzucony do torebki: i później już do woli, z rażącym naruszeniem prywatności drugiej osoby, zbieramy sobie dane o niej). A ci sobie pewnie stwierdzą, że są miejsca, w których gdy się jest, to wszystko wolno i jest 0 ochrony życia prywatnego przed śledzeniem, a są miejsca, w których nie, co jakoby zależy wyłącznie od "rodzaju" miejsca (a zupełnie nie ma tu jakoby znaczenia to, czego można się spodziewać po tym miejscu — zważywszy np. na brak naturalnych obserwatorów). Będą przy tym jeszcze powoływać się na jakieś podręczniki, bo to u nich typowe, że gdy teza jest kontrowersyjna i mało sensowna, to im to "jakoś tak z doktryny wynikło", "z nauki". Muszą się przecież jakoś z takich incydentów wytłumaczyć (a nacisnąć jakiegoś autora podręcznika, który przecież i tak jest we władzy wydawnictwa, które raczy go lansować, można łatwo; często ci autorzy nie płacą dochodowego i są przez to wręcz żołnierzami grupy przestępczej — nikt nie chce sprawy karnej ani spłacania grubych pieniędzy z tytułu zaległego podatku). Na forum o sądach można znaleźć przykłady, np. to o spółkach offshore'owych, jak Sądowi Najwyższemu "z doktryny" przenikały jakieś niemądre poglądy.
To twierdzenie, że od "istoty miejsca" (zupełnie niezależnie od życia, czyli od chwilowych okoliczności, tego, czego można się racjonalnie spodziewać itd.) zależy, czy tam się da naruszać prywatność, jest to interpretacja istotnie błędna. Nie jest bowiem nigdy tak, że typ miejsca jest czymś jakby wpisanym w księdze wieczystej albo od niej zależnym (czy, dajmy na to, od miejscowego planu zagospodarowania — obszar mieszkalny?... obszar usługowy?... — albo od projektu budowlanego), bo tego nikt nie sprawdza. Nie jest też tak, że — niby mocą jakiegoś obowiązku — do każdego miejsca ktoś przypisuje prawo decydujące o uprawnieniach, o tym, "co w nim jest możliwe" czy raczej "dopuszczalne prawnie". I że to zależnie od takich możliwości (które by więc najpierw trzeba było sobie uroić, wypracować umysłowo lub, patrząc od drugiej strony, od strony nie-właściciela, poznać) — jest lub nie ma przestępstwa. Otóż to jest przesada, wnikanie w rzeczy, których może w ogóle nie być. Czy otwarta furtka ogrodzonego terenu oznacza, że jest on miejscem publicznym zapraszającym do handlu albo np. oglądania terenu działki, którą chce się sprzedać? Czy też to tylko oznacza, że ktoś tę furtkę uchylił? Przecież jeśli ktoś jest na tyle bandytą, że podsłuchuje drugą osobę, to może i popełnić przestępstwo sprowadzające się do uchylenia furtki czy wystawienia jakiejś tabliczki z zaproszeniem. Teren niepaństwowy przecież też może być otwierany dla ludzi. Pokazuje to, że to jest nonsens, bo granica między koncepcjami "publicznego" i "niepublicznego" jest urojona, niedopracowana-niedopowiedziana, a przede wszystkim — przy tak wysublimowanych koncepcjach — zbyt łatwo taki status fałszować. Dlatego też liczy się, przeciwnie, nie "charakter wpisany w dane miejsce", który zresztą też musiałby zależeć od okoliczności, lecz konkret obserwowalny na miejscu. Fakt niewątpliwy — gdzie nie występuje żaden problem z określonością prawa ("zasadą określoności prawa") — i nadający się do obejmowania zamiarem przez sprawcę (jakieś dane i kartki z projektu budowlanego się do tego naprawdę nie nadają) jest tylko taki, że jedno miejsce [w danej chwili] zaledwie wydaje się "publiczne" (choć jest to pojęcie nieformalne), bo jest tam dużo ludzi, inne wydaje się niepubliczne, bo tam nikt nie chodzi, choć i tak często nie wiadomo, czy wolno i w jakim zakresie, czy też nie (np. jakieś pomieszczenia kuchenne za którymiś z drzwi hotelu, gdzie kucharze przygotowują posiłki i przynoszą je potem gdzie indziej, może tylko pracownikom, a może i do bufetu: nie wiadomo wtedy nawet, czy wolno tam wchodzić, czy to jest "miejsce publiczne", czy "prywatne"). Uprawnienie zaś jest zawsze wymagane, w myśl przestępstwa z art. 267 par. 3 k.k. (tego o podsłuchach) — chodzi tu o to, by mieć jakieś szczególne uprawnienie do technicznego wyciągania informacji (może to być też pozwolenie ze strony autora informacji, ale nie może ono być jedynie urojone, tylko musi być zdecydowane i niewątpliwe; nawiązuję tutaj do podobnego orzecznictwa ETPCz w Strasburgu co do zrzekania się prawa do rozprawy: można, można to zrobić nawet nie wprost, czyli to zrzeczenie się jest jedynie dorozumiane [np. nie odebrano awizo, tj. pocztowej informacji o liście sądowym], ale musi to być "jednoznaczne"). Bez tego będzie przestępstwo, jeśli wchodzi się na teren informacji o osobie (w przeciwnym razie jest się na terenie objętym wolnością osobistą i tutaj uprawnienie jest: prawo do wolności osobistej, jak również wolności prowadzenia badań). Co do zasady wszelkie wyciąganie informacji przy pomocy urządzeń narusza prawo do prywatności, o ile służy do zbierania danych o jakiejś osobie bez jej zgody. Jeśli więc nie ma specjalnego uprawnienia do szpiegowania technicznego, rozumianego jako (po)zyskiwanie — nieposiadanych tak poza tym — informacji powyższego rodzaju, a to za pomocą technologii (urządzenia, oprogramowanie itp.), to jest ono nielegalne. Oczywiście czym innym jest jednakże tak rozumiane podsłuchiwanie, a czym innym jedynie utrwalanie już i tak posiadanych informacji (typowo np. przez osobę na miejscu: ona sobie nagrywać może to, co się obok dzieje). Jak więc widać sprawa jest prosta. Wynika z samej jakże prostej i oczywistej wykładni przepisu art. 267 par. 3 k.k. o nielegalnej inwigilacji. Nic więcej nie potrzeba, żadnych zewnętrznych teorii o "uprawnieniach", żadnego pola do pracy podręcznikowej, która tu będzie dopiero rozwijać jakieś skomplikowane tematy uprawnień do informacji, żadnego debatowania o prawie do prywatności itd. Jest to wszystko niepotrzebne, bo przepis, jak udowodniłem powyżej, jest prosty. Doprawdy nie ma tu więc żadnej potrzeby, by Sąd Najwyższy sobie filozofował o "prywatnym" i "publicznym" i o tego typu różnicach między miejscami. Co, jak wiadomo, zamierza zrobić, w myśl znanego hasła "Detektyw warszawski". Ponadto zauważmy, że gdyby iść dalej wspomnianą żałosną na siłę dzielącą włos na czworo ścieżką myślenia, to okazałoby się, że w ogóle prawo do prywatności jest ciągle wypierane ze względu na jakąś rzekomo bardziej naczelną zasadę, przekreślającą zarazem i kryminalność postępku, i — w takim razie — również to prawo do prywatności. Np. więc: przez taką zasadę, iż w państwie jakoby dużo bardziej fundamentalne jest jakieś rzekome prawo detektywów czy czegoś tam, prawo, żeby sobie mógł jakiś grubas łazić i drugich dowolnie szpiegować w miejscach publicznych, na nikogo się nie oglądając — to jest rzecz fundamentalna, na którą żadna drobniejsza, jak np. prawo do prywatności, ręki podnieść nie może. Nieważne, że prawo do prywatności istnieje od dziesiątków lat, od lat 40-tych i deklaracji praw człowieka w ONZ. To dopiero za przeproszeniem profesorki czy nawet tylko doktorzy chwilowo wylansowani w ciągu ostatnich kilkunastu czy 20 lat tworzą to prawo, dopiero oni nadają mu stosownie do chwilowych trendów treść i je dowolnie zakulisowo modyfikują, i w takim układzie przegrywa ono z wspomnianym "prawem, by sobie wszystko i każdego śledzić w miejscu publicznym" i jest w tym zakresie objęte wyłączeniami.
Jest to oczywiście nonsens i w takim układzie stalking w miejscu publicznym byłby niemożliwy, co jak dotąd uważano za absurd. Można za kimś chodzić w przestrzeni publicznej i jemu to ma prawo przeszkadzać. A podstawą tego prawa jest prawo do prywatności. Nieraz to właśnie w przestrzeni publicznej, a nie przez środki komunikacji, ludzie padają ofiarą stalkingu (np. uporczywe chodzenie za kimś).
Nie jest więc tak, że np. każdego wolno śledzić w przestrzeni publicznej, co jakoby nie konfliktuje z prawem do prywatności; czy, powiedzmy, że wolno gromadzić informację o tym, gdzie on w danej chwili się znajduje. Już samo ZBIERANIE TAKICH INFORMACJI narusza prawo do prywatności i dlatego — jak najbardziej zgodnie z prawem, a to z art. 31 ust. 3 Konstytucji RP co do dopuszczalności ograniczeń ogólnej wolności osobistej — jest podstawa konstytucyjna do zakazów prawnych, np. tych związanych z ograniczeniami przetwarzania danych osobowych przez podmioty prywatne. Tymczasem zaś przecież ci, co się telefonami podsłuchowymi posługują, słyszą dzięki nim, w jakiej okolicy jest ich ofiara, czy właśnie trzaska drzwiami do restauracji, czy tam wchodzi lub wychodzi, czy właśnie zostawia stolik i idzie płacić itd., wszelkie tego typu rzeczy rozpoznają i dzięki temu wiedzą, co się dzieje z ofiarą. Dźwięk, który dostają, daje informację o tym, co się dzieje z ofiarą, czyli są to informacje o osobie (coś jak dane osobowe; mówi się przecież np. o ochronie danych osobowych w postaci nagrań monitoringu), a zatem nie jest to już tylko dźwięk informujący o tym, co się dzieje w danym miejscu, ale i o tym, co się dzieje z daną osobą. Dlatego też jest to informacja prywatna. Wyciąganie tego przy pomocy urządzeń — na takiej właśnie zasadzie, że dźwięk ma być przy danej osobie, a my chcemy słyszeć, co u niej się dzieje, zawsze przy niej — narusza prawo do prywatności i dlatego, w takiej konfiguracji, w oczywisty sposób jest to nielegalne.
Jednakże idąc ścieżką, że przede wszystkim dla prawa do prywatności liczą się nie jakieś tam informacje o osobie, ale "rodzaj miejsca", i dalej w koło Macieju do znudzenia, że kluczowy jest przede wszystkim "rodzaj miejsca" itd., w końcu stwierdzi się, że nie ma w tym żadnego problemu. Najpierw: że nie ma problemu w podsłuchiwaniu dźwięku z danego miejsca — po prostu jako dźwięku tego miejsca (jeśli ono jest publiczne). Następnie jeszcze ktoś pójdzie krok dalej i powie: w takim razie dotyczy to nie tylko dźwięku, ale i wizji! Wszelki obraz, to, co można okiem widzieć, w miejscu publicznym i wszelki dźwięk są nie pod ochroną i "na pewno nie ma w tych miejscach żadnego naruszenia prywatności, jeśli przy pomocy urządzeń się coś stwierdza, co jest tam widoczne lub słyszalne". To w takim razie rzekomo można też o osobie zbierać informację: bo to, że Piotr Niżyński wyszedł z mieszkania na ulicę, przecież na tej ulicy widać, więc stwierdzenie tego faktu "nie naruszy" niczyjego prawa do prywatności. Nieważne dla naszego mędrka tak rozumującego jest to, że informacja jest spersonalizowana i dotyczy konkretnego dobrze znanego celu, ofiary, konkretnego człowieka. Stwierdzenie, że wszedł do sklepu, też "nie naruszy", bo to widać i słychać w miejscu publicznym. Stwierdzenie, że z niego wyszedł, a następnie wrócił do domu, też "nie naruszy" i tak dalej... Żadnych naruszeń tu nie ma. Taki jest błędny owoc rozumowania, w którym "najważniejszą", "fundamentalną" wartością jest rzekoma niewinność zbierania informacji, jeśli rozchodzą się one w jakimś "miejscu kwalifikowanym jako publiczne".
Prawidłowe rozumowanie natomiast uważa ww. kwestię za drugorzędną lub w ogóle nieważną, bo liczy się to — jak to już było w sądzie I i II instancji w tej aferze podsłuchowej (restauracyjnej) z Markiem F. — że ofiara ma prawo do prywatności, które jej przysługuje i które chroni informacje prywatne na jej temat. Informacje prywatne są to informacje o osobie. Każdy ma prawo, by zachować je dla siebie i dla oznaczonej grupy adresatów, a nie by dowolnie wyciekały i się rozprzestrzeniały (oczywiście niektórzy, np. gwiazdy, świadomie prowadzą "życie publiczne" i sami się proszą o to, by ludzie ich rozpoznawali i o nich plotkowali, to wtedy jest to inna sprawa, ale co do zasady szary człowiek ma takie prawo, jak wyżej wymienione). Jest to usankcjonowana prawnie interpretacja, bo dzięki temu w ogóle możliwe są zakazy, jakieś ograniczenia, wynikające z Ustawy o ochronie danych osobowych. Ona by była inaczej niemożliwa, w odniesieniu do podmiotów prywatnych, gdyby tu nie o prawo do prywatności chodziło, bo musi być podstawa konstytucyjna, a w niej nie ma "prawa do ochrony danych osobowych przed ich dowolnym zbieraniem przez podmiot prywatny". Jest tylko prawo do prywatności. Zaś bez podstawy konstytucyjnej dochodziłoby (ze względu na brak możliwości zastosowania art. 31 ust. 3 Konstytucji) do naruszenia prawa do wolności osobistej (art. 31 ust. 1 Konstytucji RP). Widać więc, że w oczywisty sposób zawsze prawo do ochrony danych o osobie uważano za zawarte w prawie do prywatności. Jest tak w całej Europie. I to jest rzecz pierwsza, z tego też wynika prawo do ograniczenia rozprzestrzeniania się tych danych, wymierzonych co do konkretnej osoby (spersonalizowanych, o konkretnie jednej tej samej osobie), do oznaczonego kręgu adresatów-odbiorców informacji. Na tym więc tle człowiek ma prawo oczekiwać, że gdy jest w pomieszczeniu, to nie nie wiadomo kto jeszcze go podsłucha, może każdy, może cała Polska, lecz tylko słyszy go kilka osób, które tam widzi. Na tym tle kwestia "rodzaju pomieszczenia", "typu miejsca — publiczne czy prywatne" to jakiś nonsens albo, łagodniej mówiąc, sprawa zupełnie drugorzędna. Podręczniki nie mają tu znaczenia, sąd jest od tego, by wybierać, które podręczniki mówią słuszniej (gdy jedne o czymś mówią, a drugie nie, przy omawianiu tego samego tematu, to znaczy, że podejścia są różne i nie każdy zauważa jakiś aspekt), a nie od tego, by losować sobie jedną z opinii lub co gorsza wg dyrektyw telewizji ją wybierać.
Powtórzę: szykuje się pewnie lansowanie tezy, że "najważniejszą", "fundamentalną" wartością jest rzekoma niewinność zbierania informacji, jeśli rozchodzą się one w jakimś "miejscu kwalifikowanym jako publiczne". A nie: to, co dotąd uważano za prawo do prywatności. Zupełne pomylenie priorytetów i tego, co najważniejsze.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W ramach podobnych błędów (o jakiejś "bardziej fundamentalnej, istotnej rzeczy") Trybunał Konstytucyjny zamiast praw człowieka, tj. prawa do sądu, niezawisłego od polityków, wysuwa na pierwszy plan jakiegoś człowieka, który "robi dobrze, komu chce, i to jest jego sprawa i niech mu się nic i nikt w to nie wtrąca". To jest rzekomo "najważniejsze", to jest priorytet państwa i jego podstawa, a nie jakieś tam prawa człowieka. Błąd!! Rzeczpospolita Polska jest państwem zapewniającym prawa człowieka. To jest fundament i atrybut państwa, to te rzeczy nie mogą być nigdy naruszone, gdyż orzeczenie, postanowienie (np. prezydenta) itp. niezgodne z prawami człowieka jest niezgodne z prawem. Nawet w preambule Konstytucji przy formułowaniu reguł interpretacyjnych, jakie należy stosować, stawia się na czele kwestię godności ludzkiej i wolności gwarantowanych w Konstytucji, jako rzeczy kluczowych. Na tym tle jakiś tam człowiek od "robienia dobrze, komu chce" jest sprawą drugorzędną. A zatem w oczywisty sposób prezydent nie ma prawa naruszać praw człowieka — żadną swą czynnością, także aktem łaski. Chodzi tu oczywiście o prawo do sądu — sądu niezawisłego od polityków (oczywiście sądzi inna osoba niż polityk, ale na tym polega zawisłość polityczna, że choć nie jest to sama osoba, co polityk, bo wówczas to w ogóle jest sąd polityków, to jednak od tego typu władz jest zależna, np. mogą one wpływać na jej działania, bo prawo daje im takie możliwości). Podobnie też sędziowie nie mają prawa naruszać tego prawa człowieka do niezawisłego sądu. O tym, że nie można tak jednostronnie wpatrywać się tylko w jedną prerogatywę, a nie widzieć obowiązków, nie widzieć tego, co jeszcze w prawie istnieje i musi być spełnione, pisał też Sąd Najwyższy np. w wyroku IV CSK 330/11:
To może teraz o szykującym się kolejnym orzeczeniu (Sądu Najwyższego), jakże nagłaśnianym? Z pewnej afery? (25. października 2018 r., czyli miesiąc po moich urodzinach — cóż za symboliczny wydźwięk — ogłosili tymczasową decyzję, że pozostaje póki co w areszcie. Jednakże ostateczna decyzja na pewno będzie taka, że kasację wygrała telewizja, że padają jakieś wypaczone teorie prawne: wiem, bo to ustawione, ja nie muszą nawet w akta próbować zaglądać.)
Jeszcze mieli tam coś podobno gadać o detektywach (bez sensu — detektywi są od zapewniania sprawiedliwości w sądzie, a nie od odzierania drugiego człowieka z życia zachowywanego tylko dla siebie, życia prywatnego), ale to już może w komentarzach tylko będzie padać.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Orzeczenie SN, o którym tu mowa, będzie szło w kierunku tego, że to rzekomo od samego jakiegoś "rodzaju miejsca", w którym rozlega się dźwięk, jaki ktoś słucha przy pomocy technologii — od mianowicie rodzaju rozumianego jako jakaś jego immanentna właściwość (tzn. niejako wpisana w to miejsce z jego istoty) — zależy, czy podsłuchiwanie dźwięków rozchodzących się w jakimś stopniu w tamtych okolicach w ogóle narusza czyjąkolwiek prywatność (sic). Brzmi absurdalnie, prawda? "Podsłuchiwanie kogoś (nawet przy samym jego ciele) nie naruszające jego prywatności" (np. podsłuch podrzucony do torebki: i później już do woli, z rażącym naruszeniem prywatności drugiej osoby, zbieramy sobie dane o niej). A ci sobie pewnie stwierdzą, że są miejsca, w których gdy się jest, to wszystko wolno i jest 0 ochrony życia prywatnego przed śledzeniem, a są miejsca, w których nie, co jakoby zależy wyłącznie od "rodzaju" miejsca (a zupełnie nie ma tu jakoby znaczenia to, czego można się spodziewać po tym miejscu — zważywszy np. na brak naturalnych obserwatorów). Będą przy tym jeszcze powoływać się na jakieś podręczniki, bo to u nich typowe, że gdy teza jest kontrowersyjna i mało sensowna, to im to "jakoś tak z doktryny wynikło", "z nauki". Muszą się przecież jakoś z takich incydentów wytłumaczyć (a nacisnąć jakiegoś autora podręcznika, który przecież i tak jest we władzy wydawnictwa, które raczy go lansować, można łatwo; często ci autorzy nie płacą dochodowego i są przez to wręcz żołnierzami grupy przestępczej — nikt nie chce sprawy karnej ani spłacania grubych pieniędzy z tytułu zaległego podatku). Na forum o sądach można znaleźć przykłady, np. to o spółkach offshore'owych, jak Sądowi Najwyższemu "z doktryny" przenikały jakieś niemądre poglądy.
To twierdzenie, że od "istoty miejsca" (zupełnie niezależnie od życia, czyli od chwilowych okoliczności, tego, czego można się racjonalnie spodziewać itd.) zależy, czy tam się da naruszać prywatność, jest to interpretacja istotnie błędna. Nie jest bowiem nigdy tak, że typ miejsca jest czymś jakby wpisanym w księdze wieczystej albo od niej zależnym (czy, dajmy na to, od miejscowego planu zagospodarowania — obszar mieszkalny?... obszar usługowy?... — albo od projektu budowlanego), bo tego nikt nie sprawdza. Nie jest też tak, że — niby mocą jakiegoś obowiązku — do każdego miejsca ktoś przypisuje prawo decydujące o uprawnieniach, o tym, "co w nim jest możliwe" czy raczej "dopuszczalne prawnie". I że to zależnie od takich możliwości (które by więc najpierw trzeba było sobie uroić, wypracować umysłowo lub, patrząc od drugiej strony, od strony nie-właściciela, poznać) — jest lub nie ma przestępstwa. Otóż to jest przesada, wnikanie w rzeczy, których może w ogóle nie być. Czy otwarta furtka ogrodzonego terenu oznacza, że jest on miejscem publicznym zapraszającym do handlu albo np. oglądania terenu działki, którą chce się sprzedać? Czy też to tylko oznacza, że ktoś tę furtkę uchylił? Przecież jeśli ktoś jest na tyle bandytą, że podsłuchuje drugą osobę, to może i popełnić przestępstwo sprowadzające się do uchylenia furtki czy wystawienia jakiejś tabliczki z zaproszeniem. Teren niepaństwowy przecież też może być otwierany dla ludzi. Pokazuje to, że to jest nonsens, bo granica między koncepcjami "publicznego" i "niepublicznego" jest urojona, niedopracowana-niedopowiedziana, a przede wszystkim — przy tak wysublimowanych koncepcjach — zbyt łatwo taki status fałszować. Dlatego też liczy się, przeciwnie, nie "charakter wpisany w dane miejsce", który zresztą też musiałby zależeć od okoliczności, lecz konkret obserwowalny na miejscu. Fakt niewątpliwy — gdzie nie występuje żaden problem z określonością prawa ("zasadą określoności prawa") — i nadający się do obejmowania zamiarem przez sprawcę (jakieś dane i kartki z projektu budowlanego się do tego naprawdę nie nadają) jest tylko taki, że jedno miejsce [w danej chwili] zaledwie wydaje się "publiczne" (choć jest to pojęcie nieformalne), bo jest tam dużo ludzi, inne wydaje się niepubliczne, bo tam nikt nie chodzi, choć i tak często nie wiadomo, czy wolno i w jakim zakresie, czy też nie (np. jakieś pomieszczenia kuchenne za którymiś z drzwi hotelu, gdzie kucharze przygotowują posiłki i przynoszą je potem gdzie indziej, może tylko pracownikom, a może i do bufetu: nie wiadomo wtedy nawet, czy wolno tam wchodzić, czy to jest "miejsce publiczne", czy "prywatne"). Uprawnienie zaś jest zawsze wymagane, w myśl przestępstwa z art. 267 par. 3 k.k. (tego o podsłuchach) — chodzi tu o to, by mieć jakieś szczególne uprawnienie do technicznego wyciągania informacji (może to być też pozwolenie ze strony autora informacji, ale nie może ono być jedynie urojone, tylko musi być zdecydowane i niewątpliwe; nawiązuję tutaj do podobnego orzecznictwa ETPCz w Strasburgu co do zrzekania się prawa do rozprawy: można, można to zrobić nawet nie wprost, czyli to zrzeczenie się jest jedynie dorozumiane [np. nie odebrano awizo, tj. pocztowej informacji o liście sądowym], ale musi to być "jednoznaczne"). Bez tego będzie przestępstwo, jeśli wchodzi się na teren informacji o osobie (w przeciwnym razie jest się na terenie objętym wolnością osobistą i tutaj uprawnienie jest: prawo do wolności osobistej, jak również wolności prowadzenia badań). Co do zasady wszelkie wyciąganie informacji przy pomocy urządzeń narusza prawo do prywatności, o ile służy do zbierania danych o jakiejś osobie bez jej zgody. Jeśli więc nie ma specjalnego uprawnienia do szpiegowania technicznego, rozumianego jako (po)zyskiwanie — nieposiadanych tak poza tym — informacji powyższego rodzaju, a to za pomocą technologii (urządzenia, oprogramowanie itp.), to jest ono nielegalne. Oczywiście czym innym jest jednakże tak rozumiane podsłuchiwanie, a czym innym jedynie utrwalanie już i tak posiadanych informacji (typowo np. przez osobę na miejscu: ona sobie nagrywać może to, co się obok dzieje). Jak więc widać sprawa jest prosta. Wynika z samej jakże prostej i oczywistej wykładni przepisu art. 267 par. 3 k.k. o nielegalnej inwigilacji. Nic więcej nie potrzeba, żadnych zewnętrznych teorii o "uprawnieniach", żadnego pola do pracy podręcznikowej, która tu będzie dopiero rozwijać jakieś skomplikowane tematy uprawnień do informacji, żadnego debatowania o prawie do prywatności itd. Jest to wszystko niepotrzebne, bo przepis, jak udowodniłem powyżej, jest prosty. Doprawdy nie ma tu więc żadnej potrzeby, by Sąd Najwyższy sobie filozofował o "prywatnym" i "publicznym" i o tego typu różnicach między miejscami. Co, jak wiadomo, zamierza zrobić, w myśl znanego hasła "Detektyw warszawski". Ponadto zauważmy, że gdyby iść dalej wspomnianą żałosną na siłę dzielącą włos na czworo ścieżką myślenia, to okazałoby się, że w ogóle prawo do prywatności jest ciągle wypierane ze względu na jakąś rzekomo bardziej naczelną zasadę, przekreślającą zarazem i kryminalność postępku, i — w takim razie — również to prawo do prywatności. Np. więc: przez taką zasadę, iż w państwie jakoby dużo bardziej fundamentalne jest jakieś rzekome prawo detektywów czy czegoś tam, prawo, żeby sobie mógł jakiś grubas łazić i drugich dowolnie szpiegować w miejscach publicznych, na nikogo się nie oglądając — to jest rzecz fundamentalna, na którą żadna drobniejsza, jak np. prawo do prywatności, ręki podnieść nie może. Nieważne, że prawo do prywatności istnieje od dziesiątków lat, od lat 40-tych i deklaracji praw człowieka w ONZ. To dopiero za przeproszeniem profesorki czy nawet tylko doktorzy chwilowo wylansowani w ciągu ostatnich kilkunastu czy 20 lat tworzą to prawo, dopiero oni nadają mu stosownie do chwilowych trendów treść i je dowolnie zakulisowo modyfikują, i w takim układzie przegrywa ono z wspomnianym "prawem, by sobie wszystko i każdego śledzić w miejscu publicznym" i jest w tym zakresie objęte wyłączeniami.
Jest to oczywiście nonsens i w takim układzie stalking w miejscu publicznym byłby niemożliwy, co jak dotąd uważano za absurd. Można za kimś chodzić w przestrzeni publicznej i jemu to ma prawo przeszkadzać. A podstawą tego prawa jest prawo do prywatności. Nieraz to właśnie w przestrzeni publicznej, a nie przez środki komunikacji, ludzie padają ofiarą stalkingu (np. uporczywe chodzenie za kimś).
Nie jest więc tak, że np. każdego wolno śledzić w przestrzeni publicznej, co jakoby nie konfliktuje z prawem do prywatności; czy, powiedzmy, że wolno gromadzić informację o tym, gdzie on w danej chwili się znajduje. Już samo ZBIERANIE TAKICH INFORMACJI narusza prawo do prywatności i dlatego — jak najbardziej zgodnie z prawem, a to z art. 31 ust. 3 Konstytucji RP co do dopuszczalności ograniczeń ogólnej wolności osobistej — jest podstawa konstytucyjna do zakazów prawnych, np. tych związanych z ograniczeniami przetwarzania danych osobowych przez podmioty prywatne. Tymczasem zaś przecież ci, co się telefonami podsłuchowymi posługują, słyszą dzięki nim, w jakiej okolicy jest ich ofiara, czy właśnie trzaska drzwiami do restauracji, czy tam wchodzi lub wychodzi, czy właśnie zostawia stolik i idzie płacić itd., wszelkie tego typu rzeczy rozpoznają i dzięki temu wiedzą, co się dzieje z ofiarą. Dźwięk, który dostają, daje informację o tym, co się dzieje z ofiarą, czyli są to informacje o osobie (coś jak dane osobowe; mówi się przecież np. o ochronie danych osobowych w postaci nagrań monitoringu), a zatem nie jest to już tylko dźwięk informujący o tym, co się dzieje w danym miejscu, ale i o tym, co się dzieje z daną osobą. Dlatego też jest to informacja prywatna. Wyciąganie tego przy pomocy urządzeń — na takiej właśnie zasadzie, że dźwięk ma być przy danej osobie, a my chcemy słyszeć, co u niej się dzieje, zawsze przy niej — narusza prawo do prywatności i dlatego, w takiej konfiguracji, w oczywisty sposób jest to nielegalne.
Jednakże idąc ścieżką, że przede wszystkim dla prawa do prywatności liczą się nie jakieś tam informacje o osobie, ale "rodzaj miejsca", i dalej w koło Macieju do znudzenia, że kluczowy jest przede wszystkim "rodzaj miejsca" itd., w końcu stwierdzi się, że nie ma w tym żadnego problemu. Najpierw: że nie ma problemu w podsłuchiwaniu dźwięku z danego miejsca — po prostu jako dźwięku tego miejsca (jeśli ono jest publiczne). Następnie jeszcze ktoś pójdzie krok dalej i powie: w takim razie dotyczy to nie tylko dźwięku, ale i wizji! Wszelki obraz, to, co można okiem widzieć, w miejscu publicznym i wszelki dźwięk są nie pod ochroną i "na pewno nie ma w tych miejscach żadnego naruszenia prywatności, jeśli przy pomocy urządzeń się coś stwierdza, co jest tam widoczne lub słyszalne". To w takim razie rzekomo można też o osobie zbierać informację: bo to, że Piotr Niżyński wyszedł z mieszkania na ulicę, przecież na tej ulicy widać, więc stwierdzenie tego faktu "nie naruszy" niczyjego prawa do prywatności. Nieważne dla naszego mędrka tak rozumującego jest to, że informacja jest spersonalizowana i dotyczy konkretnego dobrze znanego celu, ofiary, konkretnego człowieka. Stwierdzenie, że wszedł do sklepu, też "nie naruszy", bo to widać i słychać w miejscu publicznym. Stwierdzenie, że z niego wyszedł, a następnie wrócił do domu, też "nie naruszy" i tak dalej... Żadnych naruszeń tu nie ma. Taki jest błędny owoc rozumowania, w którym "najważniejszą", "fundamentalną" wartością jest rzekoma niewinność zbierania informacji, jeśli rozchodzą się one w jakimś "miejscu kwalifikowanym jako publiczne".
Prawidłowe rozumowanie natomiast uważa ww. kwestię za drugorzędną lub w ogóle nieważną, bo liczy się to — jak to już było w sądzie I i II instancji w tej aferze podsłuchowej (restauracyjnej) z Markiem F. — że ofiara ma prawo do prywatności, które jej przysługuje i które chroni informacje prywatne na jej temat. Informacje prywatne są to informacje o osobie. Każdy ma prawo, by zachować je dla siebie i dla oznaczonej grupy adresatów, a nie by dowolnie wyciekały i się rozprzestrzeniały (oczywiście niektórzy, np. gwiazdy, świadomie prowadzą "życie publiczne" i sami się proszą o to, by ludzie ich rozpoznawali i o nich plotkowali, to wtedy jest to inna sprawa, ale co do zasady szary człowiek ma takie prawo, jak wyżej wymienione). Jest to usankcjonowana prawnie interpretacja, bo dzięki temu w ogóle możliwe są zakazy, jakieś ograniczenia, wynikające z Ustawy o ochronie danych osobowych. Ona by była inaczej niemożliwa, w odniesieniu do podmiotów prywatnych, gdyby tu nie o prawo do prywatności chodziło, bo musi być podstawa konstytucyjna, a w niej nie ma "prawa do ochrony danych osobowych przed ich dowolnym zbieraniem przez podmiot prywatny". Jest tylko prawo do prywatności. Zaś bez podstawy konstytucyjnej dochodziłoby (ze względu na brak możliwości zastosowania art. 31 ust. 3 Konstytucji) do naruszenia prawa do wolności osobistej (art. 31 ust. 1 Konstytucji RP). Widać więc, że w oczywisty sposób zawsze prawo do ochrony danych o osobie uważano za zawarte w prawie do prywatności. Jest tak w całej Europie. I to jest rzecz pierwsza, z tego też wynika prawo do ograniczenia rozprzestrzeniania się tych danych, wymierzonych co do konkretnej osoby (spersonalizowanych, o konkretnie jednej tej samej osobie), do oznaczonego kręgu adresatów-odbiorców informacji. Na tym więc tle człowiek ma prawo oczekiwać, że gdy jest w pomieszczeniu, to nie nie wiadomo kto jeszcze go podsłucha, może każdy, może cała Polska, lecz tylko słyszy go kilka osób, które tam widzi. Na tym tle kwestia "rodzaju pomieszczenia", "typu miejsca — publiczne czy prywatne" to jakiś nonsens albo, łagodniej mówiąc, sprawa zupełnie drugorzędna. Podręczniki nie mają tu znaczenia, sąd jest od tego, by wybierać, które podręczniki mówią słuszniej (gdy jedne o czymś mówią, a drugie nie, przy omawianiu tego samego tematu, to znaczy, że podejścia są różne i nie każdy zauważa jakiś aspekt), a nie od tego, by losować sobie jedną z opinii lub co gorsza wg dyrektyw telewizji ją wybierać.
Powtórzę: szykuje się pewnie lansowanie tezy, że "najważniejszą", "fundamentalną" wartością jest rzekoma niewinność zbierania informacji, jeśli rozchodzą się one w jakimś "miejscu kwalifikowanym jako publiczne". A nie: to, co dotąd uważano za prawo do prywatności. Zupełne pomylenie priorytetów i tego, co najważniejsze.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W ramach podobnych błędów (o jakiejś "bardziej fundamentalnej, istotnej rzeczy") Trybunał Konstytucyjny zamiast praw człowieka, tj. prawa do sądu, niezawisłego od polityków, wysuwa na pierwszy plan jakiegoś człowieka, który "robi dobrze, komu chce, i to jest jego sprawa i niech mu się nic i nikt w to nie wtrąca". To jest rzekomo "najważniejsze", to jest priorytet państwa i jego podstawa, a nie jakieś tam prawa człowieka. Błąd!! Rzeczpospolita Polska jest państwem zapewniającym prawa człowieka. To jest fundament i atrybut państwa, to te rzeczy nie mogą być nigdy naruszone, gdyż orzeczenie, postanowienie (np. prezydenta) itp. niezgodne z prawami człowieka jest niezgodne z prawem. Nawet w preambule Konstytucji przy formułowaniu reguł interpretacyjnych, jakie należy stosować, stawia się na czele kwestię godności ludzkiej i wolności gwarantowanych w Konstytucji, jako rzeczy kluczowych. Na tym tle jakiś tam człowiek od "robienia dobrze, komu chce" jest sprawą drugorzędną. A zatem w oczywisty sposób prezydent nie ma prawa naruszać praw człowieka — żadną swą czynnością, także aktem łaski. Chodzi tu oczywiście o prawo do sądu — sądu niezawisłego od polityków (oczywiście sądzi inna osoba niż polityk, ale na tym polega zawisłość polityczna, że choć nie jest to sama osoba, co polityk, bo wówczas to w ogóle jest sąd polityków, to jednak od tego typu władz jest zależna, np. mogą one wpływać na jej działania, bo prawo daje im takie możliwości). Podobnie też sędziowie nie mają prawa naruszać tego prawa człowieka do niezawisłego sądu. O tym, że nie można tak jednostronnie wpatrywać się tylko w jedną prerogatywę, a nie widzieć obowiązków, nie widzieć tego, co jeszcze w prawie istnieje i musi być spełnione, pisał też Sąd Najwyższy np. w wyroku IV CSK 330/11:
Sprawiedliwość społeczna państwa (art. 2 Konstytucji), zasada niezawisłości sądów (jest to prawo człowieka, art. 45 ust. 1) — wszystko to nakłada pewne ograniczenia prawne na prawo łaski prezydenta; choć prawo to istnieje, to trzeba z niego korzystać z głową, by było to legalne.Trafnie podkreśla się przy tym w doktrynie, że każdemu uprawnieniu sądu, którego wykorzystanie pozostawione jest uznaniu odpowiada równoległy obowiązek postąpienia w każdym przypadku zgodnie z głównym celem procesu i przyjętymi przez ustawę zasadami postępowania zmierzającymi do tego celu.
Re: Przedwczesna łaska prezydenta - sprawą od dawna planowaną. (SN także -- vide serial Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego 'Detektyw warszawski'.)
Kolejna taka wskazówka z Watykanu to sprawa kamerdynera. Oczywiście ściśle to nawiązuje do sytuacji Telewizji Polskiej (wykradał papieżowi listy i donosił do mass mediów). Nawet już trafił do więzienia ("prawomocna sprawa"), ale ostatecznie go ułaskawiono; kwestia budząca skojarzenia z Trybunałem Konstytucyjnym.
Kolejne, i to tym razem już zupełnie niewątpliwe, poszlaki można znaleźć na liście ofiar grupy przy postaci Tadeusza Kotarbińskiego (zaraz pod nagłówkiem II): www.bandycituska.pl/ofiary.html.
Kolejne, i to tym razem już zupełnie niewątpliwe, poszlaki można znaleźć na liście ofiar grupy przy postaci Tadeusza Kotarbińskiego (zaraz pod nagłówkiem II): www.bandycituska.pl/ofiary.html.
Re: Przedwczesna łaska prezydenta - sprawą od dawna planowaną. (SN także -- vide serial Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego 'Detektyw warszawski'.)
Oto, jak do sprawy ustosunkował się największy podejrzany. Urząd Skarbowy (tu: Warszawa-Bielany) zaprosił do siebie zapewne, w każdym razie wprosił, "REZON": dom seniora(!) [papieża???] W LASKACH koło Warszawy.
To zdjęcia z Urzędu Skarbowego Warszawa-Bielany, ul. Skalbmierska 5, centralna poczekalnia.
Urząd sam zapewne wprosił do siebie firmę "Rezon".
A teraz najlepsze. Wiecie, co to znaczy "REZON"?
Po angielsku to słowo prawie że identyczne z reason = POWÓD!
"Powód, że jest dom seniora [papieża tu może...] w łaskach?"
Pytanie tak postawione to inaczej: "REZON, jest dom seniora w łaskach -- URZĄD SKARBOWY".
Rezon, dom seniora w łaskach — urząd skarbowy.
Powód, że dom papieża w łaskach? Urząd skarbowy!
Oto więc ten właściwy powód, że tak orzekano w Trybunale. Że więc Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż prezydent musi być człowiekiem umarzającym sprawy policyjne.
Humorystycznie, ale się przyznają. Jak to zwykle bywa w grupie watykańskiej. Czy to brać na serio? Na szczęście — raczej tak. Tu się zresztą schodzą 2 rzeczy, samoobrona i korupcja, ale koniec końców kasa jest przyczyną wszystkiego. Nie wchodziliby w taki układ (jak np. kryminalne wyremontowanie swej nieruchomości, by było radio i mogło dręczyć Piotra Niżyńskiego), gdyby nie mieli z góry upatrzonego późniejszego rozwiązania.
Przecież Kodeks karny skarbowy im tu w oczy zagląda. Nie płaci się podatków, przyjmuje może łapówki razem z pensją, to musi być metoda, by uniknąć napiętnowania i przykrych konsekwencji i utrzymywać się na powierzchni i na swoim stołku sędziowskim.
Przypomnę, że w Łaskach zabito też (w ośrodku dla niewidomych prowadzonym przez zgromadzenie zakonne) myśliciela, mianowicie prof. Kotarbińskiego. To oczywiście czytelna aluzja do sprawy tego, jaka się szykuje — zgodnie z korupcyjno-kryminalnym planem — "łaska prezydenta". Tamtejszy ośrodek dostał nawet nr KRS z końcówką taką, jak mój rok urodzenia: 86 (jest to numer 0000054086).
.
.
edit 2019-04-21: Kolejna wskazówka — dopisanie Krymu do konstytucji (w Rosji); rzecz jasna (bo inaczej bym o tym tu nie pisał) miało to miejsce jeszcze przed postanowieniem prezydenta Dudy (prezydent od mniej więcej jesieni 2015) ws. Kamińskiego, gdyż zaczęło się już w marcu 2014 r. "Krym" oczywiście kojarzy się ze sprawami kryminalnymi.
A zatem coś w związku z tą sprawą "rozwiązania problemów kryminalnych w Konstytucji" było już ustawione.
Tylko oczywiście samo istnienie "uzgodnienia" to mniej groźny problem niż np. naciski skarbowe, budzi to tylko jakieś podejrzenia, podczas gdy naciski skarbowe na sądownictwo to zgoła problem kryminalny i przekreślający swobodę sędziowską w wypełnianiu prawa.
To zdjęcia z Urzędu Skarbowego Warszawa-Bielany, ul. Skalbmierska 5, centralna poczekalnia.
Urząd sam zapewne wprosił do siebie firmę "Rezon".
A teraz najlepsze. Wiecie, co to znaczy "REZON"?
Po angielsku to słowo prawie że identyczne z reason = POWÓD!
"Powód, że jest dom seniora [papieża tu może...] w łaskach?"
Pytanie tak postawione to inaczej: "REZON, jest dom seniora w łaskach -- URZĄD SKARBOWY".
Rezon, dom seniora w łaskach — urząd skarbowy.
Powód, że dom papieża w łaskach? Urząd skarbowy!
Oto więc ten właściwy powód, że tak orzekano w Trybunale. Że więc Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż prezydent musi być człowiekiem umarzającym sprawy policyjne.
Humorystycznie, ale się przyznają. Jak to zwykle bywa w grupie watykańskiej. Czy to brać na serio? Na szczęście — raczej tak. Tu się zresztą schodzą 2 rzeczy, samoobrona i korupcja, ale koniec końców kasa jest przyczyną wszystkiego. Nie wchodziliby w taki układ (jak np. kryminalne wyremontowanie swej nieruchomości, by było radio i mogło dręczyć Piotra Niżyńskiego), gdyby nie mieli z góry upatrzonego późniejszego rozwiązania.
Przecież Kodeks karny skarbowy im tu w oczy zagląda. Nie płaci się podatków, przyjmuje może łapówki razem z pensją, to musi być metoda, by uniknąć napiętnowania i przykrych konsekwencji i utrzymywać się na powierzchni i na swoim stołku sędziowskim.
Przypomnę, że w Łaskach zabito też (w ośrodku dla niewidomych prowadzonym przez zgromadzenie zakonne) myśliciela, mianowicie prof. Kotarbińskiego. To oczywiście czytelna aluzja do sprawy tego, jaka się szykuje — zgodnie z korupcyjno-kryminalnym planem — "łaska prezydenta". Tamtejszy ośrodek dostał nawet nr KRS z końcówką taką, jak mój rok urodzenia: 86 (jest to numer 0000054086).
.
.
edit 2019-04-21: Kolejna wskazówka — dopisanie Krymu do konstytucji (w Rosji); rzecz jasna (bo inaczej bym o tym tu nie pisał) miało to miejsce jeszcze przed postanowieniem prezydenta Dudy (prezydent od mniej więcej jesieni 2015) ws. Kamińskiego, gdyż zaczęło się już w marcu 2014 r. "Krym" oczywiście kojarzy się ze sprawami kryminalnymi.
A zatem coś w związku z tą sprawą "rozwiązania problemów kryminalnych w Konstytucji" było już ustawione.
Tylko oczywiście samo istnienie "uzgodnienia" to mniej groźny problem niż np. naciski skarbowe, budzi to tylko jakieś podejrzenia, podczas gdy naciski skarbowe na sądownictwo to zgoła problem kryminalny i przekreślający swobodę sędziowską w wypełnianiu prawa.